Jest tak bezpośredni i pełen entuzjazmu do swojej pracy, że już w czasie rozmowy odnosimy wrażenie, że musimy natychmiast wziąć się za jakiś biznes. Albo co najmniej przejść z nim na Ty i zacząć z nim regularnie chodzić na piwo. Antonín Kokeš ma talent do biznesu, chociaż jak sam mówi, to tylko pięć procent. Pozostałych dziewięćdziesiąt pięć ciężko sobie wypracował.
Albi powstało 30 lat temu. O czym myśli Pan najpierw, gdy Pan to wspomina?
Studencki akademik, gdzie wszystko się narodziło. Mój miniaturowy pokój, w którym mieszkałem i rynek Staroměstské náměstí, gdzie firma Albi zaczynała.
Albi ma dziś roczny obrót półtora miliarda. Zaczynał Pan jednak od sprzedaży widokówek wystawionych na własnoręcznie wykonanym stojaku…
To było jak skok na głęboką wodę, ale wierzyliśmy, że to ma sens. Na samym początku nie mieliśmy żadnego biznesplanu czy czegoś podobnego. Po prostu powiedzieliśmy sobie, że spróbujemy sprzedawać widokówki cudzoziemcom. Kupiliśmy zatem pudło widokówek, zaaranżowaliśmy stojak i wkroczyliśmy na Staromák [rynek]. To było wszystko.
Gdyby zaczynał Pan dzisiaj, czy sądzi Pan, że z czasem udałoby się wypracować taki sam sukces?
I tak, i nie. Myślę, że szansa na odniesienie sukcesu w biznesie jest wciąż taka sama. Oczywiście w latach 90., w okresie naszych początków, było strasznie dużo możliwości. Cokolwiek zaczęło się wtedy robić, było jakąś nowością. Pierwsze kawiarnie czy pierwsze pizzerie odnosiły ogromne sukcesy, ale trzeba było ciężko pracować. Dziś kawiarnia jest na każdym rogu, za to jest wiele możliwości choćby w związku z istnieniem mediów społecznościowych. Można zacząć biznes zupełnie od zera. Wystarczy mieć na początek dość followersów.
A czy bał się Pan kiedyś niepowodzenia?
Stale się boję.
Mimo to w swojej branży odnosi Pan wielkie sukcesy…
Ale czym jest niepowodzenie? Trudno to zdefiniować. Niepowodzeniem jest na przykład bankructwo, ale istnieje wielu przedsiębiorców, którzy zbankrutowali, a potem inną firmę doprowadzili na sam szczyt. Porażka może nas posuwać do przodu. Z Albi przeżyliśmy wiele niepowodzeń i wciąż przeżywamy. To tak, jakby się chciało grać w karty i nigdy nie przegrać, niepowodzenia to po prostu element każdego biznesu.
Co uznałby Pan za największą porażkę Albi?
Na przykład nasze wejście na polski rynek przed osiemnastu laty. Moje wyobrażenia diametralnie różniły się wtedy od rzeczywistości. Myślałem, że po prostu powtórzymy sukces, jaki odnieśliśmy na Słowacji. W ogóle nie potrafiliśmy zwiększyć obrotu, długo trwało, zanim zrozumieliśmy specyfikę tamtego rynku. Natrafiliśmy na przykład na taki problem, że kartki z życzeniami, tutaj żartobliwe, tam w ogóle nie miały wzięcia. Grają też w inne gry niż my. I wreszcie Polacy są innymi biznesmenami niż my. Trudno było także obsłużyć kraj, który w porównaniu z Czechami jest ogromny.
Firma ma oddziały w Czechach, na Słowacji i w już wspomnianej Polsce. Czy planuje Pan dalszą ekspansję w przyszłości?
Obecnie wchodzimy z niektórymi produktami do Rumunii, na Chorwację, do Słowenii i na Węgry, gdzie mamy partnerów, którzy dystrybuują nasze produkty. Zamierzamy też wejść na rynek skandynawski. Czy to będzie w formie oddziału, czy znowu w formie wyłącznej dystrybucji przez lokalnych partnerów, to się dopiero okaże.
Czy człowiek musi się urodzić z genem przedsiębiorczości?
Biznes jest podobny do każdej innej działalności – sportu czy sztuki. Każdy czołowy sportowiec przyzna, że talent to tylko 5%. Jeśli ktoś chce być dobry także w tych pozostałych 95%, co jest dużo, wystarczy się uczyć i mieć praktykę. Nie uważam, że talent jest decydujący. Ważne jest raczej, czy to sprawia komuś przyjemność, czy chce to robić, czy widzi w tym jakąś misję, a także, czy zbyt szybko z tego nie zrezygnuje, czy wytrwa. Potem już różnica polega tylko na tym, czy dana osoba śpiewa w domu dla kolegów, czy ma wyprzedaną całą salę na swój koncert.
Czy nie chciał Pan kiedyś „mieć wyprzedanej całej sali”?
Lekcja, jaką dostaliśmy w Polsce, w znacznym stopniu mnie z tego wyleczyła. Już tak ochoczo nie skakaliśmy na głęboką wodę. Kilku czeskim firmom udało się odnieść sukces w Ameryce, ale często sprzedawały produkt globalny, oprogramowanie i tym podobnie. W Albi jesteśmy bardzo mocno związani językiem. Wszystkie te gry, życzenia i upominki zawierają teksty. To przeszkoda w ekspansji, ale jednocześnie obrona przed konkurencją.
Jakie trzy rady dałby Pan początkującym przedsiębiorcom?
W pierwszej kolejności trzeba dobrze wymyślić, co się chce robić. Nie musi to być coś, czego na rynku nie ma. To musi być coś, co jest dla potencjalnego biznesmena atrakcyjne, co lubi. Właśnie w tym miejscu kończy dziewięćdziesiąt procent ludzi, ponieważ mają poczucie, że dopóki nie będą mieć oryginalnego pomysłu, nie mogą zacząć biznesu. To, co my robimy – widokówki, gry, to wszystko już tu było.
Czyli nie trzeba zawsze zapełniać dziury na rynku?
Podam przykład – gdy ktoś otwiera restaurację, to w zalewie setek, jeśli nie tysięcy innych nie robi nic nowego. Gdy jednak zrobi dobrą restaurację z normalnym produktem uczciwie ugotowanym, to wystarczy. Druga rada, jaką mogę dać, to, że trzeba jakoś zacząć. Wejść w to z głową! Zacząć od małego, nie korzystać z zewnętrznego finansowania, spróbować po prostu wykorzystać własne zasoby. Mam wielu znajomych, którzy już od pięciu lat zastanawiają się, czy w coś wejść czy nie. Im więcej planujemy, tym bardziej zaczynamy się bać.
A ta trzecia rada?
Nie poddać się po pierwszych niepowodzeniach. Ponieważ one się pojawią. A jeśli nie pojawią się niepowodzenia, to pojawią się różne wyzwania, gdy posuwamy się dalej lub staramy się utrzymać na jakimś poziomie. A i to jest strasznie ciężkie. W Albi tworzymy dziesięć produktów, siedem jest nieudanych, dwa gdzieś po środku, a jeden odnosi sukces. To według mnie jest jedyna droga. Gdyby istniał wizjoner, który powiedziałby, co robić, a czego nie robić, to by było wspaniale. Ale żadnego takiego nie ma. I tak samo jest ze wszystkim, z każdym innym produktem lub usługą, którą będziemy oferować. Łatwe początki są super, ale kluczowe jest, żeby wytrwać przy tym, co zaczęło się robić i żeby stale mieć wewnętrzną motywację, nawet wtedy, gdy nikt nas nie chwali.
Co Panu pomaga zachować wewnętrzną motywację?
Gdy po czasie okazuje się, że to, co robię, ma sens. Że po wielu ślepych uliczkach udało mi się znaleźć tę właściwą drogę. W odróżnieniu od pracowników jako szef nie mamy nikogo, kto by nas chwalił i motywował do dalszej pracy. Musimy czekać na wyniki.
W Albi ma Pan obecnie prawie 500 pracowników, udało się Panu utrzymać ich liczbę nawet w czasie pandemii. Podczas gdy wiele firm zwalniało, Pan zapewniał swoich pracowników, że nie mają się czego obawiać…
Zawsze szukam pracowników, których chcę zatrudnić na dłużej. Nie traktuję tego tak, że będziemy razem działać tylko przez chwilę. Z upływem czasu stwierdzam, że dobrze jest mieć w firmie ludzi, którzy ją dobrze znają i w nią wierzą. A utrzymanie takich ludzi jest bardzo trudne.
Sześć lat temu otworzył Pan kilka piekarni, niedawno zaczął Pan produkować odzież sportową pod marką Kinoko. Dość daleko odszedł Pan od Albi…
Piekarnie chciałem otworzyć już dawno. Pomysł powstał na pielgrzymce do Santiago de Compostella, gdzie mijałem wiele małych pięknych piekarni. Szukałem wtedy jakiegoś nowego impulsu, czegoś z innego świata. Firmą Albi kierował już wtedy profesjonalny CEO, a ja miałem możliwość rozejrzenia się za czymś nowym. Wiele osób dość mocno mnie do tego zniechęcało.
Czy jest coś, co zaskoczyło Pana w branży piekarniczej?
To zupełnie inny świat. Dla mnie najtrudniejsze było zrozumienie duszy piekarza. To nieprawdopodobnie ciężka praca, wstają wcześnie i wykonują bardzo ciężką pracę fizyczną. A co mnie zaskoczyło? Sukces, jaki odniosła pierwsza piekarnia przy ulicy Laubovej w Pradze. To absolutnie przekroczyło moje oczekiwania.
Co stało za tak wielkim sukcesem?
Udało się tam kilka rzeczy – ładne otoczenie i naprawdę dobry chleb. Na tym bardzo mi zależało, aby to był taki dobrze wypieczony chleb z chrupiącą skórką, który znałem z dzieciństwa.
Czyli wiedział Pan, jak ma smakować wymarzony chleb…
Dorastałem w Vyškovie i kawałek stamtąd, w miejscowości Račice, był robiony ten zwykły, ale prawdziwy czeski chleb. I na nim oparłem piekarnię. W pierwsze dni po otwarciu musieliśmy nawet rezerwować chleb dla klientów.
Jakie ma Pan plany biznesowe na przyszłość?
Żadnych.
W to nikt Panu nie uwierzy.
Teraz chcę się zająć marką Kinoko. Pieczenie jest ciężkie, ale moda jest jeszcze trudniejsza, zwłaszcza wtedy, gdy cały proces produkcji chcemy skupić w Czechach.
Co w życiu sprawia Panu największą radość?
Czworo moich dzieci.
Jak Pan odpoczywa? Czy w ogóle czasem Pan odpoczywa?
Na wiele sposobów. Uprawiając sport lub spacerując z psem po lesie. Tam wyłączam mózg. Regularnie chodzę też na takie swoje pielgrzymki, choćby z Řípu na Blaník.
Jaką radę dałby Pan swojemu młodszemu ja?
Nasz syn Vincent poprosił mnie, żebym mu udzielił trzech rad, jakimi mógłby się kierować w życiu. Jest już właściwie w wieku, gdy każda moja rada jest w zasadzie nieproszona. Pierwsza rada, jaką mu dałem, była taka, aby znalazł dobrych kolegów. Przyjaźń nie jest za darmo, o kolegów trzeba dbać, trzeba być w stosunku do nich fair, trzeba być szczerym, a to nie zawsze jest łatwe. Po drugie, niech znajdzie sobie pracę, która go bawi. Wszystko jedno, co to będzie, ale ważne jest, aby robił to z przyjemnością. A trzecia to rada mojego taty, niech się ożeni z głupoty, ponieważ z rozsądku już tego nie zrobi. A z tym nie można się nie zgodzić. Człowiek musi czasem zrobić rzeczy, których nie da się wyjaśnić rozumem. Mówi się przecież: „Zgłupiałem na Twoim punkcie.“
Gdzie Pan widzi siebie za 10 lat?
To bardzo trudne pytanie. Życzyłbym sobie, żeby mieć taką samą energię i optymizm, jakie mam teraz. Żebym wciąż cieszył się z pracy, z dzieci. Za dziesięć lat widzę siebie, mam nadzieję, z tą samą kobietą u boku, którą kocham i która mnie wspiera. A może także za dziesięć lat moje dzieci będą mnie wciąż akceptować. Obiecuję, że wtedy nie będę już dawać niechcianych rad.
Czy ma Pan w planie zaangażowanie dzieci w swoim biznesie, żeby powstało rodzinne przedsiębiorstwo?
Chciałbym, aby robiły to, co będzie im sprawiać radość. A jeśli będą chciały robić dalej to, co ja, będzie super. Ale zdecydowanie nie będę go do tego zmuszać.
Tekst: Viola Černodrinská Zdjęcia: Jan Strmiska